Wioska życia (skrót z reportażu)
W regionie Guanxi żyje się wyjątkowo długo, na każde 100 tysięcy mieszkańców przypada 31 stulatków, co oznacza, że spotkanie takiej osoby jest niemal pięć razy bardziej prawdopodobne niż w Polsce. Wzdłuż rzeki Panyang, pomiędzy górami ociekającymi strumykami leży Bama, wioska uznawana za jedno z pięciu miejsc długowieczności na świecie.
Do Bamy wybierałam się już od dawna, lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie. Za pierwszym razem zatrzymały mnie doniesienia telewizyjne informujące o lawinach błotnych, co w tej części Chin zdarza się niezwykle rzadko. Zrezygnowałam i pojechałam na urlop nad morze, do Qingdao, gdzie czułam się trochę jak w Niemczech. Niemcy zresztą przed laty mieli ochotę skolonizować to miejsce. Pozostawili po sobie trochę europejskiej architektury i mnóstwo pijalni piwa, w których co dnia rozbrzmiewała bawarska muzyka, a na ulicach czuło się zapach smażonych „wurstów” (tradycyjne chińskie kiełbaski pachną zupełnie inaczej, są słodkawe).
Po kilku miesiącach postanowiłam ponownie spróbować dotrzeć do Bamy, odkrycie tajemnicy długowieczności chodziło po głowie także moim trzem koleżankom, lecz znów prognozy pogody okazały się niepomyślne, nadeszły prawdziwe upały. Jak na typowe Chinki przystało, wystraszyły się, a ja nie chciałam jechać sama. Wybrałyśmy się więc do Chengde – kurortu, w którym lubili niegdyś odpoczywać chińscy cesarze. Cztery godziny drogi z Pekinu na północ, a różnica temperatur tak duża, że moje chińskie koleżanki nie posiadały się ze szczęścia, iż nie muszą pod parasolem chronić się przed słońcem. I znów minęło kilka miesięcy, gdy w końcu, nie oglądając się na pogodę, spakowałam plecak i wyruszyłam do Bamy. „Niech się dzieje co chce, czas poznać tajemnicę” – zadecydowałam i pojechałam na lotnisko. Po wylądowaniu w Nanning, stolicy prowincji, miałam przed sobą jeszcze 300 kilometrów drogi, na szczęście autobus odjeżdżał tego samego dnia. Gdy wyszłam na zewnątrz (ostatnie pół godziny szłam pieszo), wciągnęłam w płuca nasycone czymś powietrze. Wyobraziłam sobie, że oddycham wodą mineralną, wiedziałam już, że jedna z tajemnic długowieczności tkwi w naturze. Jaskinie otaczające Bamę wytwarzają jony, których wdychanie doskonale wpływa na zdrowie i wydłużenie ludzkiego życia. Jak wskazuje Naturopata Wikarski badacz zjawisk jonizacji powietrza chodzi tu dokładnie o podwyższony ładunek jonów ujemnych wystepujących naturalnie w tamtym powietrzu. Szkoda, że pomiędzy zielonoszarymi wzgórzami coraz więcej wyrasta betonowych filarów przyszłych kurortów, jeszcze kilka lat i to miejsce zadepczą turyści. Mieszkańcy będą bogatsi, lecz na pewno nie odbędzie się to bez wpływu na stan przyrody. Po długowieczności pozostanie tylko legenda…Wieczorem wybrałam się do restauracji i złożyłam zamówienie po chińsku. Jak zwykle przykułam uwagę i o to mi właśnie chodziło, bo chciałam porozmawiać z miejscowymi, a obawiałam się im narzucać, pewnie takich jak ja mają już po dziurki w nosie. Udało się! Wkrótce przy moim stoliku było gwarno, kilkoro mieszkańców Bamy otoczyło mnie swoimi uśmiechami i już wiedziałam, że mogę ich pytać, o co tylko chcę. A chciałam pytać o jedno. Najlepiej rozmawiało mi się z osiemdziesięciosiedmioletnią Zhengmą. Kobieta pełna była energii, skórę miała gładką, a poruszała się z taką gracją, że zastanawiałam się, czy powinnam jej zazdrościć. Wyglądała na jakąś sześćdziesiątkę.
– Naucz tych waszych na Zachodzie, że wszystko, co jedzą, to ich zabija. – Po restauracji rozniósł się gromki śmiech. Poważna pozostała jedynie młodziutka kobieta, która z uwagą mi się przyglądała, co chwilę notując coś w zeszycie. Służby specjalne?
– Zhengma, wiem, że słyszysz to pytanie codziennie, lecz powiedz proszę, jaka jest recepta na wspaniałe zdrowie i długowieczność? Ale tak naprawdę, nie dla użytku turystów – wyrzuciłam w końcu z siebie.
Zhengma skinęła głową i zaczęła opowiadać. Od razu przysiadła się do nas tajemnicza kobieta, która wcześniej mnie obserwowała.
– Recepta na dobre zdrowie jest bardzo prosta. Od maleńkości wspinamy się po górach bez butów, na nic się nie szczepimy, wstajemy ze słońcem i kładziemy się spać razem z nim. Jemy tylko to, co wyrośnie w ogródku, pijemy wodę ze strumienia, oddychamy powoli. Śniadanie jemy dopiero po dwugodzinnej pracy w polu, kiedy wszystkie organy są już rozbudzone. Najważniejsze: mięso jemy od święta, a alkoholu nie pijemy prawie wcale, jeżeli już, to domowej roboty i maksymalnie trzy razy w roku. Kolejna sprawa to nastawienie. Wiesz, kiedyś widziałam w telewizji białą kobietę, od której biła złość, miała ciemne, wypełnione nienawiścią oczy. Narzekała na to, że mąż popatrzył na inną i z impetem wbijała się widelcem w kawał wołowiny. Pewnie jej mózg przejął świadomość tej krowy w czasie uboju – powiedziała uśmiechając się. Czy żartowała? W restauracji zrobiło się głośno.
Po chwili Zhengma nachyliła mi się do ucha i szeptem powiedziała:
– Jesteś tym, co jesz. Chcesz być krową, która ginie w męczarniach wściekła na swoich oprawców?
Wyprostowałam się. „Czy tu jest jakaś ukryta kamera, a ja jestem królikiem?” – przeszło mi przez głowę.
– Przecież hodujecie tu świnie, które kończą na talerzu – odpowiedziałam.
– Tak, lecz każda z nich żyje latami, bawi się na trawie z innymi, żyje spokojnie, a zabija się ją z szacunkiem i jedynie od święta. Dam ci inny przykład, też z telewizji. Pewnemu mężczyźnie w Ameryce przeszczepiono serce, od tej pory wydawało mu się, że przejął osobowość dawcy. Nigdy wcześniej nie lubił cebuli, a teraz chciał ją dodawać do wszystkich potraw. Myślisz, że skoro on czuje emocje dawcy, to my również nie stajemy się tym, co jemy? No dobrze, nie będę cię już straszyć, porozmawiaj z nową koleżanką, a ja idę gotować obiad moim rodzicom –Zhengma uśmiechnęła się i wstała.
– Rodzicom? To ile oni mają lat? – zapytałam.
– Oboje po sto dziewięć! – krzyknęła Zhengma, podwinęła żwawo kolorową sukienkę i zeskoczyła z murku. Patrzyłam za nią zamyślona.
– Przetłumaczysz mi, co ona mówiła? – zapytała piękną angielszczyzną młoda kobieta, która, jak się wkrótce okazało, nie była z bezpieki.
– Nie mówisz po mandaryńsku? – zdziwiłam się.
– Nie, pochodzę z Tybetu, ale wychowałam się w Ameryce. Nigdy nie chciałam uczyć się języka oprawców – odpowiedziała Chewa. Popatrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami. Tak zaczęła się moja znajomość z jedną z najbardziej niezwykłych osób, jakie kiedykolwiek poznałam.
Rozmawiałyśmy o Tybecie do późnej nocy, szum rzeki i śmiech staruszków mieszał się z nawoływaniem nocnych ptaków. Mgła schodziła coraz niżej, pamiętam, że byłam poruszona, czułam się… dziwnie.
A właśnie: czy ktoś zauważył, że dziwacy żyją dłużej?
źródło: https://www.granice.pl/news/chinska-recepta-na-dlugowiecznosc/5686